PROSE
Sługa
Maja Demska
Do wagonu wchodzi mężczyzna. Ma poparzoną skórę i plaster na oku. Lewą ręką zdejmuje z temblaka prawą rękę. Sprawną dłonią unosi chude, sztywne ramię, a potem wyćwiczonym ruchem prezentuje jak niezgrabnie opada w dół bezwładna prawa dłoń. Mechanicznie klepie swoją wielokrotnie powtarzaną formułkę jakby prezentował procedurę bezpieczeństwa w samolocie – kiedyś, kiedy zwykli ludzie latali sobie samolotami wte i wewte, dla kaprysu. Nie rozumiem słów, ale rozpoznaję melodię zdań. Znam ją z pieśni śpiewanych podczas procesji na rozpoczęcie kanikuły. Zawsze słyszę je przez zaciemnione okna, tylko Słudzy wychodzą latem na ulice kiedy słońce stoi w zenicie. – Ochłodzisz czoło o moje cierpienie. – Odwracam twarz do szyby. – Otworzysz oczy w cieniu mojej ofiary. Pociąg wjeżdża w łagodny łuk zakrętu i zachodzące słońce świeci teraz w twarze pasażerów siedzących po przeciwnej stronie wagonu. Zaciągają rolety jakby odganiali natrętną muchę. – Sługą jestem temu, kto na służbę obojętny.
Zapłaciłam za bilet grubym plikiem banknotów, które jutro mogą być warte mniej niż pył unoszący się w powietrzu. Jest moim świętym obowiązkiem gapić się na widoki przez całą drogę. Krajobraz wynagradza niewygodę, duchotę i ścisk. – Wybaczcie mi góry i doliny, i niebo nad nimi, że biorę was na świadka tej obojętności, która kamień leżący u waszych stóp przyprawiłaby o rumieniec wstydu! – żebrak przerywa śpiew głośnym lamentem, już nie w dialekcie, a w miastowej mowie, którą rozumie większość pasażerów. Pociąg jest pełen miastowych, turystów. Nie ma w nim prawie Sług, którzy wcisnęliby w zdrową dłoń żebraka grosz, mniej warty niż przydrożny kamień. – Poparzony prorok – prycha ktoś. Wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z jego odbiciem w szybie.
Jedziemy do miasta, które nie dorasta do swojej nazwy. Jego nazwa drażni zmysły i paraliżuje wyobraźnię. Trudno uwierzyć, że takie słowo może oznaczać rzeczywiste miejsce. Kiedyś to było miasto słońca, a potem słońce obróciło je w ruinę. Pielgrzymi, Słudzy dawno rozpierzchli się po przedmieściach, powoli wchłanianych przez pustynię. Ale ja nie jestem pielgrzymem, tylko turystką.
Każde takie miasto rozczarowuje w inny sposób. Trzeba zapomnieć o jego nazwie, żeby zobaczyć je takim jakie jest. Spędzić noc w jednym z klubów, dla których legenda miasta to świetna reklama. Scenografia, w której turysta na chwile może uwierzyć, że nocna impreza to praktyka duchowa. Dobrze jest zagłuszyć czymś rozczarowanie miastem, które nie dorasta do swojej nazwy. Ja też będę się bawić, i śmiać głośno z własnej naiwności. Ale nie uspokoję się, dopóki nie będę mogła powiedzieć: byłam w mieście słońca, widziałam w mieście słońca, wszystko jedno co tam będzie do zobaczenia, żeby tylko mieć wymówkę do powtarzania jego nazwy, pięknej jak abrakadabra, jak albedo.
Jest już po równonocy, ale słońca nic to nie obchodzi. Logika kalendarza, odliczanie dni – to nie przynosi już ulgi, to już od dawna nie działa. Można tylko znieruchomieć, przeczekać. Pasażerowie owijają głowy chustami, zakładają ciemne okulary. Promienie przeciskające się przez zasłony są tylko wymówką. Tak naprawdę chcemy zasłonić się przed mężczyzną ze sztywną ręką, który wciąż uparcie wyciąga do nas proszącą dłoń. Łatwo jest wyobrazić sobie jego historię. Wierzył, że uzdrowi go moc słońca i siła woli, pielgrzymka, post i służba. W co innego miałby wierzyć? Kto inny miałby mu pomóc? Teraz, poparzony i wypalony, jedzie na gapę do jednej ze wspólnot na granicy miasta i pustyni. Liczy na to, że świadectwo jego ofiary, która nie obchodzi ani nas, ani słońca, poruszy chociaż serca Sług. Ja nie uznaję praktyk Sług i potępiam je. Nie potrafię wzbudzić w sobie współczucia dla ofiar ich nauk.
Czuję jak rozdrażnienie wysusza mi śluzówki. Uciekam przed pustą dłonią żebraka i własną złością do toalety. Żeby ochłonąć patrzę na tory przez dziurę w kiblu. Zawisam nad dziurą z opuszczonymi majtkami, na ugiętych nogach. Nagle zdaje sobie sprawę, że to nie żebrak wywołał moją złość. To złość na współpasażerów, którzy zaciągnęli rolety, zakryli nimi widok, zasłonili słońce. Przez moje napięte, drżące uda przechodzi niewidzialny rozgrzany szpikulec. Żar czołga się w górę, wypala mnie od środka. Zostaje po nim pustka, a w jamie pustki świeci jedyny fakt. Nagle po prostu wiem. Przyjmuję tę wiedzę bez zdziwienia i oporu. Moje letnie siki chłodzą rozgrzane tory i moją zazdrość o krajobraz po drugiej stronie torów, zalany słońcem, zasłonięty roletami. Machinalnie wkładam dłoń między nogi, łapię na nią pojedynczą kroplę, podnoszę do ust i zlizuję. Nie wiem dlaczego to robię, daję się prowadzić światłu. Jestem Sługą.